Dokończyliśmy w tym tygodniu oglądanie “Idź Przodem, Bracie”, który całkiem zasłużenie zgarnia świetne oceny. To naprawdę dobre kino akcji, zarówno jeśli chodzi o kadry, choreografię scen akcji, ale i scenariusz.
Oczywiście, wielu rzeczy można się czepić- choćby tego, że dzieło ma marne szanse na zdanie testu Bechdel. Ale niech te minusy nie przesłaniają nam plusów.
Ale dzisiejszy wpis to nie recenzja, a pewne nawiązanie. Dwukrotnie w serialu pojawia się scena, w której zebrani w jednym miejscu bohaterowie- funkcjonariusze SPKP Łódź wspólnie spędzają czas wolny. Niestety sielankę z rodzinami zakłócają odzywające się unisono dzwonki telefonów.
Każdy z policjantów sięga do kieszeni, odbiera i po chwili rzuca do słuchawki krótkie “jadę”. Wiemy już, że stało się coś bardzo ważnego. Oto ogłoszono alarm i cała sekcja1 musi ruszyć do walki.
F-sze SPKP Łódź (ci prawdziwi), fot. Policja.pl
To bardzo filmowa i budująca napięcie scena, ale budzi jedno pytanie. Skoro trzeba wezwać na przykład 20 osób, to czy trzeba w tym celu zebrać 20 osób, które do nich zadzwonią jednocześnie? A co jeśli ogłosimy alarm dla całej jednostki? Zbieramy najpierw 500 osób, które wykonują po jednym telefonie? A może da się to jakoś usprawnić?
Otóż da się. Wyobraźcie sobie, że dyżurny jednostki musi ogłosić alarm, po którym wszyscy funkcjonariusze stawią się do służby. Co robi? Dzwoni (razem z pomocnikami), do osób funkcyjnych- na przykład naczelników wydziałow. To redukuje liczbę potrzebnych telefonów do kilku-kilkunastu.
Następnie naczelnicy dzwonią do kierowników poszczególnych komórek a ci do podległych sobie policjantów, którzy już nikim nie rządzą, więc nie mają do kogo dzwonić. Co najwyżej do domu, żeby powiedzieć, że nie wiadomo kiedy wrócą.
I tu przechodzimy do anegdoty, która stała się pretekstem do dzisiejszego wpisu.
Mieliśmy takiego naczelnika- został mu niecały rok do emerytury. Wiedział, że awansu już żadnego nie dostanie- bo miał jakieś zaszłości z przełożonymi z Komendy Stołecznej. Z drugiej strony- nikt mu już niczym za bardzo zagrozić nie mógł.
Mogli go oczywiście odwołać z funkcji, ale bez zmniejszenia pensji- bo do tego trzeba by przeprowadzić grubsze postępowanie, które trwało by zdecydowanie dłużej niż naczelnik planował zostać w mundurze. A samo odwołanie nie było niczym strasznym- jak sam stwierdził, ten rok może nawet na szelkach w szafie przewisieć, byle by mu spokój dali.
Jednocześnie, pozycja naczelnika, dawała mu dostęp do większej ilości plotek. Któregoś dnia usłyszał więc, że koledzy z poszukiwań szykują wszelkie możliwe adresy, pod którymi kiedykolwiek mieszkali ich figuranci. To oznaczało tylko jedno- następnego dnia, o 5:30, telefonem alarmowym rozpocznie się akcja “Poszukiwany”, ogłaszana kilka razy do roku, kiedy statystyka zatrzymań przestawała się zgadzać.
Dlatego, kiedy na ranem zadzwonił telefon od dyżurnego, naczelnik przekazał informację swojemu zastępcy, po czym wyłączył telefon i obrócił się na drugi bok. Miał tego dnia wolne, więc postanowił złapać jeszcze parę godzin snu.
Komendant, na wieść o tej absencji, wściekł się i kazał napisać notatkę wyjaśniającą. I dziwny błysk w oku naczelnika chyba umknął jego uwadze.
Po kilku godzinach od wydania polecenia otrzymał bowiem kilkustronicową notatkę, w której naczelnik opisywał dramatyczną historię swoich prób kontaktu z jednostką.
Bowiem tego dnia zaplanował niesamowitą przygodę- połów dorsza na otwartym morzu. Co prawda nie był znany, jako miłośnik wędkarstwa, ale jak to mówią- wszystkiego w życiu trzeba próbować.
Rybak, który miał go wprowadzać w tajniki połowu, wyruszył z portu tak rano, że w zasadzie był jeszcze środek nocy. Dlatego też telefon od dyżurnego zastał naczelnika już na pełnym morzu.
Tknięty poczuciem obowiązku, naczelnik natychmiast przekazał informację swojemu zastępcy, a następnie zaczął błagać szypra, aby ten zawrócił łajbę do portu i umożliwił stawienie się w najbliższej jednostce.
Szyper jednak okazał się osobą antypaństwową, nieczułą na wezwanie ojczyzny. Stwierdził, że dorsz i pełne sieci są ważniejsze niż najpilniejszy nawet alarm. Obrał więc kurs naprzeciw falom i wyprowadził jednostkę daleko poza zasięg telefonii komórkowej.
Właśnie dlatego naczelnik jakąkolwiek łączność z jednostką nawiązał dopiero późnym wieczorem, kiedy dawno było już po alarmie.
Komendant, przeczytawszy notatkę, złapał się za głowę. Ale co miał zrobić- mimo że historia była wyssana z palca, miał rozpocząć działania operacyjne wobec podwładnego? Albo wszczynać postępowanie?
Niewiele by ugrał, bo naczelnik mógł po prostu rzucić kwitem i pójść na emeryturę pół roku wcześniej- stracił by na tym parę złotych miesięcznie, ale zyskał święty spokój.
Z drugiej strony- postępowanie wobec naczelnika groziło tym, że po komendzie zaczną krążyć jacyś zewnętrzni kontrolni, a tego nikt nie lubi.
Dlatego uznał chyba, że połów dorsza będzie wystarczającą wymówką a konieczność wymyślenia tak bzdurnej historii można uznać za odpowiednią karę. I na tym cała historia się skończyła.
Ale zanim zakończe post, to zdradzę dwie rzeczy. Po pierwsze- powyższą anegdotę niemal żywcem przekopiowałem z brudnopisu książki nad którą pracuję. Dzieło to, pod roboczym tytułem “Ja, obywatel Rzeczpospolitej”, ma postać moich wspomnień z kilku lat policyjnej służby.
W tej chwili mam około 250 stron, ciągle zostało sporo do dopisania. Jako że praca zarobkowa i młody nie zawsze dają wystarczająco dużo czasu na pisanie, prosze o trzymanie kciuków.
A rzecz druga, nieco powiązana- tym wpisem chciałbym rozpocząć pewną serię, dotyczącą obecnych w literaturze i filmie mitów na temat policji. Powiedzmy, że to taki- nawiązując do filmowej nomenklatury- teaser, albo wręcz pilot.
Natomiast w pierwszym pełnoprawnym wpisie na ten temat, zajmiemy się nazwnictwem. Czy kryminalny to śledczy? Czym się różni dochodzeniowiec od operacyjnego? Ale to dopiero w przyszłym tygodniu.
Chyba tak nazywa się podstawowa komórka u kontrterorystów, ale jak już pisałem- mało się znam na tej służbie, więc poprawcie mnie, jeśli się mylę. ↩