Stefan Kisielewski stwierdził kiedyś, że socjalizm bohatersko rozwiązuje problemy
nieznane w żadnym innym ustroju
Przypomniał mi się ten wic przy okazji notki partii Razem o strajku w Poczcie Polskiej. Pracownicy mają dość pracy za pensje nierzadko mniejsze od minimalnej.
I jak łatwo zgadnąć, w dyskusji pod postem pojawiły się tradycyjne głosy, że jeśli zarobki im nie odpowiadają, to zawsze mogą zmienić pracę. Skoro pracują, to pewnie się na to godzą. I że jak ich
praca by była więcej warta, to na pewno by więcej zarabiali
To cudowna recepta liberalizmu na wszystkie problemy, która niestety niczego nie rozwiązuje.
Choć oczywiście, z perspektywy jednostki, zmiana jest zauważalna. Kiedy z Policji przeszedłem do IT,
nie dość że moje zarobki wzrosły, to jeszcze zacząłem spędzać więcej czasu z rodziną. Ale czy nasze państwo
stało się od tego bezpieczniejsze?
Czy jeśli pielęgniarka przebranżowi się na księgową, poprawi się jakość ochrony zdrowia? Liberałowie powiedzą
oczywiście, że nie od razu, ale zmniejszy się podaż, więc płace się podniosą, bo rynek będzie musiał walczyć o pracowników.
I na papierze wygląda to świetnie. Niewidzialna ręka rynku magicznie zadziała na naszą korzyść. Ale z perspektywy osoby, która musi żyć w takim systemie?
Najpierw zabraknie pielęgniarek, więc mniej będzie dostępnych łóżek w szpitalach. Więc pozostanie nam albo czekać, aż się jakieś zwolni, albo zapłacić i iść prywatnie.
W efekcie, ochrona zdrowia będzie przywilejem najbogatszych. Przynajmniej dopóki do władzy nie dojdzie ktoś, kto postanowi to zorganizować inaczej.
Podbnie z listonoszami, choć w dzisiejszych czasach poczta nie wydaje się tak niezbędną usługą, jak jeszcze 50 lat temu. Ale wciąż zależą od niej inne usługi publiczne, jak choćby sądy.
No bo co się stanie, jeśli prawo nakazuje jakieś postępowanie doręczyć, ale doręczać nie ma kto, bo wszyscy listonosze zrobili kursy z programowania albo glazurnictwa?
Wróciła do mnie ta refleksja o poranku. Na spacerze z psem, sąsiadka poprosiła o pomoc mojej dziewczyny. Sąsiadka pracuje jako psycholożka szkolna. Jeden z jej podopiecznych jest w kryzysie i pilnie potrzebuje konsultacji psychiatrycznej. Niestety psychiatria dziecięca jest w zapaści, lekarzy praktycznie nie ma. To sprawia że pół godziny konsultacji kosztuje tyle, ile rodzinie pacjenta zostaje na życie po zapłaceniu rachunków.
Czy rynek magicznie zaczął regulować liczbę psychiatrów dziecięcych? Nie bardzo. Kształcenie specjalistów trwa latami. W dodatku to bardzo ciężka specjalizacja, i emocjonalnie i prawnie. W jednym z podwarszawskich ośrodków przez kilkanaście miesięcy nie dało się znaleźć ordynatora psychiatrii dziecięcej. Zarobki ponad 20 tysięcy, ale połowę czasu spędza się w szpitalu, połowę w prokuraturze, tłumacząc się z decyzji swoich i swojego zespołu.
I tu rynek jakoś magicznie nie wyregulował. Trzeba obdzwonić znajomych- może ktoś ma wolne miejsce na NFZ, albo przyjmie na dyżurze. Alternatywą jest wydać wszystkie pieniądze na jedną wizytę, albo czekać aż dojdzie do tragedii. Bo ochrona zdrowia ma być przede wszystkim rentowna.
I tak właśnie kreujemy problemy, by potem z nimi heroicznie walczyć.