O wybaczaniu

Posted by Niedźwiedź on January 29, 2025 · 11 mins read

Sir Anthony Hopkins został kiedyś zapytany w wywiadzie, czego najbardziej żałuje w życiu. Jego odpowiedź zwaliła mnie z nóg i do dziś samo jej wspomnienie sprawia, że mam w oczach łzy.

Bowiem ten człowiek, który latami chlał, który jak sam mówił- zreflektował się dopiero, gdy jechał napruty samochodem i zauważył, że nie pamięta ostatnich kilku dni, odpowiedział bardzo prosto- “ja niczego nie żałuję, wszystko już dawno sobie wybaczyłem”1.

Kiedy zobaczyłem tę wypowiedź, byłem po roku terapii. Miałem mnóstwo rzeczy rozdrapanych, ale też i sporo pracy za sobą.

Wydawało mi się, że powoli uczę się osiągać spokój w życiu. Ale wciąż nie do pojęcia było dla mnie, jak można myśleć o przeszłości bez żalu, czy zastanawiania się “co by było gdyby”, albo “jak bym to wtedy wiedział”, albo “jaki ja jestem (albo przynajmniej byłem) beznadziejny”.

Często wracam więc do tych słów, jak do probierza (jednego z wielu) swoich postępów w osiąganiu życiowego spokoju. Tak też było w święta, kiedy przy obiedzie u mojej mamy, zaczęliśmy rozmawiać o ojcu.

Musicie bowiem wiedzieć, że w lutym tego roku, niemal w rocznicę bitwy ze najsłynniejszej chyba piosenki, jaką przetłumaczył i rozpropagował, minie trzydzieści lat od jego śmierci.

Był dziennikarzem, podróżnikiem, piosenkarzem, żeglarzem i popularyzatorem kultury morskiej. Skończył polonistykę, specjalizując się w teatrze, fotografował, pisał, nagrał kilka płyt- zarówno ze Starymi Dzwonami, jak i solowych.

Kiedy odszedł, miałem dziesięć lat, a jego brak w jakiś sposób naznaczył mnie na cały okres dorastania i spory kawałek dorosłości. Choć po prawdzie, ojciec już wcześniej nie był 100% obecny w moim życiu.

Rodzice rozwiedli się, kiedy byłem bardzo młody. Do tego stopnia, że w zasadzie nie pamiętam czasów kiedy mieszkali razem i byli ze sobą. Ojciec zawsze był kimś, kto pojawia się na chwilę, często niespodziewanie. Niestety, równie często i niespodziewanie, nie pojawiał się.

Spotkania z nim oznaczały jakąś “wyprawę” - jechaliśmy do zoo, nad jezioro, na łódki (w końcu był żeglarzem), gdzieś w Polskę. Czasem zabierał mnie na swoje koncerty, a czasem po prostu jechał załatwiać swoje sprawy, tylko ze mną w samochodzie.

Często bywało to w sumie nudne, ale fakt, że wreszcie spędzam czas z ojcem, jednak przeważał. No i widywałem rzeczy, których przeciętny sześcio- czy siedmio-latek nie miał okazji zobaczyć.

Biegałem samopas po “Darze Pomorza”, wchodząc we wszystkie, nawet niedostępne zakamarki. Zwiedzałem zaplecza sal koncertowych, w Stacji Badawczej Morskiego Instytutu Rybackiego w Świnoujściu oglądałem pod mikroskopem mikroorganizmy żyjące w wodach oceanu arktycznego, w gdyńskiej marinie buszowałem wśród zimujących kadłubów.

1993r. Ja z ojcem na jednej z Wysp Toskańskich.

Wtedy jeszcze nie umiałem tego nazwać, ale perspektywy lat widzę, że w wielu przypadkach nie byłem dla niego na pierwszym miejscu, nawet w tych rzadkich momentach, kiedy pojawiał się i zabierał mnie na wspólne wyjście.

Często, niby przy okazji, kończył coś do pracy, zawoził samochód do warsztatu, odwiedzał znajomych, załatwiał jakieś inne sprawy.

Z jednej strony, to naturalne, że czasem, przy okazji opieki nad dzieckiem, trzeba coś załatwić. Ale kiedy staram się przypomnieć sobie nasze spotkania, mam wrażenie, że był to raczej standard, niż wyjątek.

W tym czasie już, choć wtedy o tym nie wiedziałem, toczyła go już choroba. Bowiem jednym z jego problemów był zaawansowany nałóg tytoniowy. Palił kilka paczek dziennie, w zasadzie odpalał jednego szluga od drugiego.

Z oczywistych względów nie pamiętam tego, ale z opowieści wiem, że nawet kiedy kąpał mnie, kiedy byłem niemowlakiem, miał w kąciku ust papierosa.

Zdarzało mu się jechać nocnym autobusem na dworzec Centralny, bo tylko tam, o trzeciej nad ranem można było dostać paczkę szlugów, a akurat mu się skończyły.

Wiele razy, kiedy miałem te siedem czy osiem lat, i wiedziałem już, że palenie szkodzi, prosiłem go, żeby nie palił, żeby spróbował rzucić. Ale nic to nie dało.

Jak łatwo zgadnąć, nałóg doprowadził do raka płuc, który rozwijał się długo, dość szczodrze dokarmiany. Aż wreszcie, w 1994 ojciec trafił do szpitala, gdzie w lutym 1995 zmarł.

Jeśli miałbym powiedzieć, jak to przyjąłem i zniosłem, to chyba najlepiej pasuje stwierdzenie, że nie do końca to zrozumiałem. Brak ojca, mimo że już wcześnie raczej bywał, niż był, to było coś abstrakcyjnego, zdecydowanie nie na moje ówczesne możliwości.

Kilka miesięcy później okulista zdiagnozował mi wadę wzroku. Kiedy patrząc w lustro, przyzwyczaiłem się do widoku siebie w okularach, uderzyło mnie to, że on nigdy mnie takiego nie zobaczy.

Tak samo jak nie miał szansy pogratulować mi ukończenia podstawówki, zdania patentu żeglarskiego, czy pójścia na studia. Nie mogłem się go zapytać, jak poderwać dziewczynę, która zawróciła mi w głowie w I klasie LO (choć pewnie nie był to główny powód, dla którego byłem marnym podrywaczem).

Dlatego dopiero koło osiemnastki zacząłem rozumieć, ile tak naprawdę straciłem, przez to, że go już nie było. Wtedy chyba pierwszy raz, w dorosłym życiu ryczałem jak bóbr2.

I przez wiele lat budowałem mu w głowie pomnik z najszczerszego złota. Był dla mnie uosobieniem kreatywności, pasji, ciekawości świata, wszechstronności.

Kiedy w liceum kupiłem starego Zenita i zacząłem robić zdjęcia, odkryłem, ile czasu on zajmował się fotografią. Kiedy wciągnąłem się w kółko teatralne- początku dlatego, że chodziły tam fajne dziewczyny, pasja teatralna przyszła później- odkrywałem, że i on interesował się teatrem.

Cały czas odkrywałem, albo przynajmniej wydawało mi się, że zupełnie bezwiednie, ale idę w jego ślady. I zawsze widziałem go jako wzorzec metra, jako ideał, do którego mogę dążyć, ale pewnie nigdy nie osiągnę.

Jego uzależnienie było zawsze dla mnie rysem tragicznym. Widziałem go jako herosa, walczącego z nałogiem niczym Herakles z Hydrą. Był ofiarą, człowiekiem skrzywdzonym, i ostatecznie pokonanym przez chorobę, która go zabrała.

Zmieniło się to dopiero niedawno, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o mojej rodzinie i dzieciństwie z terapeutką na Zgierskiej3. Wysłuchała ona w skupieniu tego wszystkiego, co napisałem powyżej, po czym zadała jedno pytanie:

-Czy pana ojciec był … hmm… jakkolwiek ograniczony poznawczo?

Trochę mnie tym zbiła z tropu. Ale w miarę pewnie odparłem, że nie. Był jedną z inteligentniejszych osób, jakie znałem. Uśmiechnęła się.

-Czyli zapewne wiedział, bo to dość powszechna wiedza, że palenie papierosów szkodzi?

No pewnie wiedział. Pamiętam z wczesnych lat 90-tych jakieś kampanie, że palenie zabija. Zresztą, pisałem już o moich prośbach, żeby rzucił.

-I wiedział, że ma syna, a jednak wybrał nałóg, który w końcu go zabił. To kogo kochał bardziej? Pana, czy papierosy?

Czułem, że dzieje się coś dużego. Niemal słyszałem, jak (nie pierwszy raz zresztą) kruszą się podstawy mojej, w miarę poukładanej, wizji świata wokół mnie.

Ale próbowałem tej wizji bronić. No bo w końcu był artystą, człowiekiem udręczonym przez okrutny świat. W końcu kiedyś nie tak łatwo było znaleźć pomoc w rzuceniu nałogu, jak dziś.Terapeutka uśmiechnęła się.

-Pewnie nie, ale czy próbował? Bo pan, jak tylko usłyszał, że będzie pan miał syna, to spróbował. To jak to było?

Odjęło mi mowę. Nie umiałem temu zaprzeczyć. To nie ja byłem dla niego najważniejszy. Mimo deklaracji (niekiedy bardzo pięknych- tak jak poniżej), najczęściej nie potrafił poświęcić mi swojego czasu na sto procent.

Oczywiście, idealizowałem go, tak jak tylko syn potrafi idealizować ojca. Ale w tamtym momencie, po latach, mój ojciec przestał być ideałem. Znowu stał się człowiekiem. Mimo prawie dwóch metrów wzrostu tak małym jak tylko my ludzie potrafimy być. Budowany przez tyle lat, szczerozłoty pomnik runął z hukiem.

Aż wreszcie przyszły święta, przy obiedzie rozmawialiśmy m.in. o ojcu. Już całkiem otwarcie- że zdecydowanie ważniejsze niż rodzina, były dla niego pasje. I w pewnym momencie matka zapytała- czy nie jestem za to na niego wściekły?

Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale odkryłem, że nie, nie ma we mnie grama wściekłości, ani żalu.

I było to pewne zaskoczenie, bo jak wspominałem na wstępie- miałem, i nadal po części mam, problem z przeszłością i nieprzepracowaniem pewnych rzeczy. Ale tak zupełnie na rozum, co miałoby mi dać wściekanie się na kogoś, kto nie żyje od trzydziestu lat?

Czy taki gniew pozwoliłby nadrobić dzieciństwo bez jednego rodzica? Czy od tego, czy mu wybaczę, czy nie, cokolwiek zależy? Czy złość pozwoliłaby mi jakkolwiek lepiej poradzić sobie z wyzwaniami, jakie stawia przede mną życie?

I wtedy, kiedy spojrzałem na niego już bez emocji, po prostu jak na osobę z przeszłości, przyszło zrozumienie.

Przecież od dawna wiedziałem, że mój dziadek też był alkoholikiem. Pił w trakcie wojny, pił po niej- a jako udekorowany kombatant miał okazji do picia sporo. W końcu picie go zabiło- na ponad dekadę przed moimi narodzinami, samochodem marki Warszawa, wbił się w drzewo na trasie Kołobrzeg-Koszalin. Jak łatwo zgadnąć, nie dokonał tego wyczynu na trzeźwo.

Słyszałem historie o jego piciu wielokrotnie, ale dopiero teraz zauważyłem coś, co zdawałoby się powinno być oczywiste. Mój ojciec był DDA, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z siedzącym w środku dzieckiem, któremu nikt nie pozwolił przeżyć dzieciństwa i ustąpić miejsca dorosłemu.

I zrozumiałem, że on sobie po prostu nie poradził z rzeczami, z którymi i ja się borykam. Wiele jego zachowań, to nie było zło, czy opuszczenie a nieprzepracowanie bardzo wielu tematów.

Zamiast oczekiwanego gniewu, pojawiło się współczucie. Zamiast pomnika ze złota, czy wykrzywionej karykatury, pojawiło się współczucie i zrozumienie. Pojawił się prawdziwy człowiek.

Uśmiechnąłem się. Wielu rzeczy jeszcze sam nie potrafię sobie wybaczyć drogi Sir Anthony, ale chyba jestem o krok bliżej ciebie.

  1. To ten fragment 

  2. No dobra, pierwszy raz, to chyba jak rzuciła mnie dziewczyna, z którą byliśmy dwa lata - ale było to w podobnym momencie. 

  3. Centrum Odwykowe, w którym przechodziłem leczenie 


Zdjęcie w nagłówku:
     Album rodzinny